Spis treści
Ofensywa chińskich producentów w Europie nie zwalnia tempa, a wręcz wchodzi w nową, ciekawszą fazę. Do tej pory kojarzyliśmy markę Nio głównie z luksusowymi limuzynami i dużymi SUV-ami, które wymieniają baterie na stacjach niczym resorki w zabawce. Teraz firma zmienia taktykę i celuje w masowego klienta. Submarka Firefly oficjalnie rozpoczęła dostawy swojego pierwszego kompaktowego modelu w Danii i Grecji, a lista kolejnych krajów szybko się wydłuża. To, co dzieje się teraz na zachód i południe od naszych granic, jest dla nas sygnałem ostrzegawczym – albo raczej zapowiedzią tego, co zobaczymy na polskich ulicach szybciej, niż myślimy.
Mały, ale z pretensjami
Firefly to nie jest kolejny budżetowy „chińczyk”, który ma wygrywać wyłącznie niską ceną. Nio pozycjonuje tę markę jako bramę do świata premium dla młodszych kierowców. Samochód to zgrabny, czterometrowy hatchback, który stylistycznie puszcza oko w stronę fanów Mini czy Volkswagena ID.3.
Sercem układu jest bateria LFP o pojemności 42,1 kWh. To rozsądny kompromis między masą a zasięgiem w aucie miejskim. Producent deklaruje, że Firefly przejedzie na jednym ładowaniu do 330 kilometrów według normy WLTP, a w warunkach miejskich wartość ta może wzrosnąć nawet do 470 kilometrów. Za napęd odpowiada silnik o mocy 105 kW (ok. 143 KM), co przy tych gabarytach powinno zapewniać więcej niż wystarczającą dynamikę (8,2 sekundy do setki).



Gdzie jest haczyk z wymianą baterii?
Nio słynie ze swojego systemu wymiany baterii (Power Swap), który pozwala „zatankować” prąd w kilka minut. W przypadku Firefly w Europie musimy jednak ostudzić entuzjazm. Na ten moment usługa Battery-as-a-Service (BaaS) dla tego modelu na Starym Kontynencie nie jest dostępna.
Powód jest prozaiczny: europejskie stacje wymiany są przystosowane do większych pakietów (75 i 100 kWh) stosowanych w „dorosłych” modelach Nio. Firefly ma mniejszą baterię, która wymaga nowszej generacji stacji, a te dopiero zaczynają pojawiać się w Chinach. Europejscy klienci muszą więc polegać na tradycyjnym ładowaniu. Tutaj nie ma dramatu – auto przyjmie do 100 kW mocy na ładowarce DC, co pozwoli uzupełnić energię od 10 do 80 procent w niespełna pół godziny.
Ceny, które dają do myślenia
Patrząc na cenniki, widać wyraźnie, że Nio nie zamierza rozdawać aut za darmo. W Danii ceny startują od około 210 tys. koron (ok. 120 tys. zł), w Grecji trzeba zapłacić minimum 31 900 euro (ok. 135 tys. zł), a w Holandii czy Austrii ceny oscylują wokół 30 tys. euro (ok. 127 tys. zł).
Ciekawostką jest rynek norweski, gdzie Firefly kosztuje w przeliczeniu około 100 tys. złotych (279 900 NOK). Skąd taka różnica? Norwegia nie jest w Unii Europejskiej, więc omijają ją karne cła na chińskie elektryki, które Bruksela nałożyła, by chronić rodzimy przemysł. To doskonale pokazuje, ile w cenie „chińczyka” w UE stanowi dzisiaj polityka celna.



Polska na celowniku
Dla nas najciekawsza jest jednak informacja o modelu dystrybucji. Nio do tej pory stawiało na własne salony (Nio House) i sprzedaż bezpośrednią. Przy ekspansji marki Firefly firma zmienia podejście i wchodzi w układy z lokalnymi dealerami. Dlaczego to ważne?
W oficjalnych komunikatach marki pojawia się informacja o współpracy z grupą AutoWallis, która ma wprowadzić Nio i Firefly na rynki Europy Środkowo-Wschodniej. W harmonogramie na rok 2026 widnieje Polska. Oznacza to, że za nieco ponad rok ten konkretny model może stać się realną alternatywą dla Cupry Born czy Volvo EX30 w naszych salonach.
Zmiana strategii na dealerską sugeruje też, że Nio chce szybko zbudować sieć serwisową i sprzedażową, nie inwestując miliardów w budowę własnych placówek od zera. To może drastycznie przyspieszyć ich obecność nad Wisłą.
Czy jest miejsce dla świetlika?
Firefly wchodzi na zatłoczony rynek. W segmencie kompaktowych elektryków robi się ciasno, a europejscy producenci (pod presją norm emisji) wreszcie zaczynają pokazywać sensowne, mniejsze auta. Chińska nowość broni się niezłym wyposażeniem (w standardzie m.in. duży ekran 13,2 cala) i świeżym designem, ale brak atutu w postaci wymiany baterii stawia ją w bezpośredniej walce na parametry i cenę z takimi wyjadaczami jak Renault 5 czy nadchodzący tani Volkswagen ID.2.
Czy bylibyście gotowi zapłacić około 130-140 tysięcy złotych za kompaktowego elektryka z Chin, który nie ma jeszcze u nas rozbudowanej sieci serwisowej, czy wolicie dopłacić do europejskiej konkurencji? A może czekacie, aż Nio postawi w Polsce swoje stacje wymiany baterii i dopiero wtedy spojrzycie na tę ofertę łaskawszym okiem? Dajcie znać w komentarzach, co myślicie o tej ekspansji.











Dołącz do dyskusji