Spis treści
Wiadomość z ostatniego miesiąca brzmi jak internetowy żart, ale nim nie jest. Toyota, motoryzacyjny gigant i jeden z największych producentów aut na świecie, sprzedała w sierpniu na swoim rodzimym, japońskim rynku zaledwie 18 samochodów w pełni elektrycznych. Liczba ta obejmuje również pojazdy luksusowej marki Lexus. W tym samym czasie internet, zwłaszcza polskie grupy poświęcone elektromobilności, huczy od śmiechu, przypominając, że jeszcze niedawno na Kongresie Nowej Mobilności przedstawiciele koncernu określali się mianem lidera tej branży.
Szokujące dane z Japonii
Żeby zrozumieć skalę tej liczby, trzeba spojrzeć na szerszy obraz. Globalnie Toyota w sierpniu dostarczyła klientom ponad 17 000 pojazdów typu BEV (aut w pełni elektrycznych). Oznacza to, że niemal cały wolumen sprzedaży – dokładnie 17 038 sztuk – trafił na rynki zagraniczne, takie jak Europa, Chiny czy Ameryka Północna. Globalne wyniki od początku roku również nie wyglądają źle. Do końca września koncern sprzedał 117 031 elektryków i wszystko wskazuje na to, że pobije wynik z całego 2024 roku, który wyniósł około 140 000 sztuk.
Problem w tym, że w domu, w Japonii, sytuacja wygląda dramatycznie. Od początku roku do końca sierpnia nabywców znalazło tam zaledwie 469 elektrycznych Toyot i Lexusów. To potężny spadek w porównaniu do 2038 aut sprzedanych w całym 2024 roku. Dane te pokazują, że Japończycy po prostu nie kupują elektrycznych modeli od swojego największego producenta. Ironicznie, właśnie ta sytuacja stała się pożywką dla komentarzy w sieci, gdzie zestawiono ją z odważnymi deklaracjami firmy o byciu „liderem elektromobilności”.
Hybrydowy król we własnym domu
Gdzie leży przyczyna tak słabych wyników? Odpowiedź jest prosta i nazywa się „hybryda„. Toyota od lat budowała swoją potęgę na technologii hybrydowej i to właśnie te samochody Japończycy wybierają najchętniej. W samej Japonii sprzedaż hybryd koncernu wzrosła w tym roku o prawie 10%, osiągając poziom ponad 603 600 sztuk. Poza Japonią jest jeszcze lepiej – ponad 2,3 miliona sprzedanych hybryd to wzrost o 14% rok do roku.
Widać więc wyraźnie, że strategia Toyoty opiera się na tym, co sprawdzone i co przynosi zyski. Koncern zdaje się wychodzić z założenia, że skoro klienci wciąż masowo kupują hybrydy, to nie ma sensu na siłę pchać ich w stronę pełnych elektryków, zwłaszcza na tak konserwatywnym rynku jak japoński. To bezpieczne i rentowne podejście, ale wizerunkowo stawia firmę w bardzo niezręcznej sytuacji w kontekście globalnej rewolucji EV.
Japonia nie kocha elektryków?
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że problem nie dotyczy wyłącznie Toyoty. Cała Japonia wydaje się spóźniona na elektryczną imprezę. Przewiduje się, że w tym roku auta w pełni elektryczne będą stanowić zaledwie 3,4% sprzedaży nowych samochodów w tym kraju. To wynik znacząco niższy niż w Chinach, Europie czy USA. Przyczyn jest kilka: od ograniczonego wsparcia rządowego, po niewielką ofertę modeli w porównaniu do aut spalinowych i hybrydowych.
Dobrym przykładem jest chiński BYD, który podbija kolejne rynki na całym świecie. W Japonii nawet on ma pod górkę. Od swojego debiutu w styczniu 2023 roku, do czerwca tego roku BYD sprzedał zaledwie 5 300 pojazdów. Jak donosi agencja Bloomberg, firma jest zmuszona oferować ogromne rabaty, sięgające nawet 6700 dolarów (24 000 zł) na auto. Po uwzględnieniu rządowych dopłat, ceny niektórych modeli spadają nawet o 50%. To pokazuje, jak trudny i specyficzny jest japoński rynek, który wciąż pozostaje wierny tradycyjnej motoryzacji i hybrydom.
Nadzieja w małych autach
Czy Japonia na zawsze pozostanie spalinowo-hybrydowym skansenem? Niekoniecznie. Nadchodzi zmiana, ale może ona nadejść z zupełnie innej strony, niż oczekiwano. Liderem sprzedaży aut elektrycznych w Japonii jest obecnie Nissan Sakura – mały, miejski kei car, idealnie dopasowany do zatłoczonych japońskich metropolii. To właśnie w tym segmencie drzemie największy potencjał.
Konkurencja już to zauważyła. BYD planuje wprowadzić na rynek swój własny elektryczny kei car, który będzie bezpośrednio rywalizował z Nissanem. Również Honda weszła do gry, wprowadzając niedawno model N-ONE e, którego cena startuje od około 18 300 dolarów (66 300 zł). Przyszłość japońskiej elektromobilności może leżeć właśnie w segmencie małych, przystępnych cenowo aut miejskich, a nie w dużych i drogich SUV-ach, które globalni producenci, w tym Toyota, próbują promować.
Dla Toyoty to ważny sygnał. Być może ich obecna oferta aut elektrycznych jest po prostu niedopasowana do potrzeb rodzimego rynku. Klęska sprzedażowa może być więc bolesną, ale cenną lekcją. Zamiast ogłaszać się liderem, być może koncern powinien skupić się na stworzeniu auta, które Japończycy faktycznie będą chcieli kupić.
A co Wy sądzicie o tej sytuacji? Czy Toyota świadomie broni swojej hybrydowej twierdzy, czy po prostu przespała elektryczną rewolucję? Zapraszamy do dyskusji w komentarzach!
Dołącz do dyskusji