Spis treści
Chiński smok wchodzi do jaskini lwa. BYD, globalny gigant produkcji pojazdów elektrycznych, szykuje się do wielkiej premiery na Japan Mobility Show. Nie pokaże tam jednak kolejnego dużego SUV-a ani luksusowego sedana. Zamiast tego, firma uderza w samo serce japońskiej motoryzacji.
Za niecały tydzień BYD odsłoni swój pierwszy elektryczny „kei car” – mikro-samochód zaprojektowany specjalnie na japoński rynek. To nie jest zwykła premiera. To bezpośredni atak na segment, który od dekad jest prywatnym folwarkiem lokalnych koncernów i stanowi ich główne źródło dochodu w kraju. A broń, którą BYD przynosi na tę wojnę, jest wyjątkowo groźna: niska cena.
Czym są japońskie „kei cars”
Dla polskiego kierowcy koncepcja „kei car” (od keijidōsha – lekki samochód) jest niemal egzotyczna. To kategoria pojazdów stworzona przez japoński rząd po II wojnie światowej, aby pobudzić motoryzację. Dziś te auta cieszą się ogromnymi przywilejami podatkowymi i ubezpieczeniowymi.
Warunki są jednak żelazne. Aby zostać sklasyfikowanym jako kei car, pojazd musi mieć długość poniżej 3,4 metra i szerokość poniżej 1,48 metra. Silnik nie może mieć więcej niż 660 cm³ pojemności.
W rezultacie japońskie ulice pełne są pudełkowatych, ale zaskakująco przestronnych w środku mikrosamochodów. To nie jest nisza. To gigantyczny segment stanowiący około 40 procent całej sprzedaży nowych pojazdów w Japonii. W ubiegłym roku sprzedano ich 1,55 miliona. To rynek, na którym królują Honda (ze swoim bestsellerem N-Box), Suzuki i Nissan.
BYD buduje auto od zera
Wejście na ten rynek to dla zagranicznej marki zadanie niemal niemożliwe. Japonia jest historycznie brutalna dla importowanych samochodów. Klienci są lojalni, a specyficzne regulacje (jak te dotyczące kei cars) stanowią naturalną barierę.
BYD nie zamierza jednak sprzedawać tam aut „na siłę”. Najmniejszy dotychczasowy model firmy, popularny Seagull, jest o prawie 40 cm za długi, by łapać się na ulgi. Chińczycy podeszli więc do tematu strategicznie.
Jak donoszą lokalne media, BYD opracowuje całkowicie nową platformę od zera, dedykowaną wyłącznie temu modelowi. To pokazuje determinację firmy. Nie chodzi o sprzedaż kilkuset sztuk, ale o wykrojenie kawałka tortu wartego miliardy.
Pierwsze zdjęcia szpiegowskie i oficjalne zapowiedzi potwierdzają, że auto będzie miało typowe dla segmentu, kanciaste nadwozie, maksymalizujące przestrzeń w kabinie.
Broń masowego rażenia. Cena 50 tysięcy złotych
BYD nie wygrałby tej walki, gdyby nie miał asa w rękawie. Tym asem jest oczywiście cena, możliwa dzięki pełnej kontroli nad łańcuchem dostaw, a zwłaszcza nad produkcją baterii.
Oficjalne ceny poznamy za tydzień, ale przecieki mówią o kwocie startowej na poziomie około 2,5 miliona jenów. Po dzisiejszym kursie to równowartość około 50 000 złotych.
To kwota, która stawia chińskiego malucha na równi z obecnym liderem elektrycznych kei cars, Nissanem Sakurą. Sakura to najlepiej sprzedający się samochód elektryczny w Japonii w zeszłym roku. BYD chce powtórzyć ten sukces.
Aby osiągnąć ten pułap cenowy, auto zostanie najprawdopodobniej wyposażone w tanią i bezpieczną baterię Blade LFP (litowo-żelazowo-fosforanową) własnej produkcji. Oczekiwana pojemność to około 20 kWh, co ma zapewnić szacunkowy zasięg 180 km (w cyklu WLTC).
Dla Polaka 180 km zasięgu brzmi skromnie. Ale dla Japończyka, który używa kei cara jako drugiego auta do codziennych dojazdów po zatłoczonym Tokio czy Osace, to więcej niż wystarczająco.
Japońscy giganci już czują zagrożenie
Lokalni producenci nie zasypiają gruszek w popiele, ale czują oddech smoka na plecach. W tegorocznym raporcie Nikkei cytowano jednego z dealerów Suzuki, który stwierdził wprost: „To byłoby gigantyczne zagrożenie, gdyby firma [BYD] wprowadziła w Japonii tanie modele”.
To zagrożenie właśnie się materializuje. Japończycy obawiają się, że BYD rozpocznie wojnę cenową, której oni, przy swoich wyższych kosztach produkcji, mogą nie wytrzymać.
Oczywiście, nie poddadzą się bez walki. Nissan ma swoją niezwykle popularną Sakurę. Honda zaledwie w zeszłym miesiącu wprowadziła na rynek swojego pierwszego elektrycznego kei cara, model N-ONE, wycenionego na 2,7 miliona jenów (ok. 54 000 zł). Honda wierzy, że może on pobić popularnością nawet spalinowego króla N-Box.
Zapowiada się więc brutalna wojna cenowa na pełną skalę o dominację w najważniejszym segmencie japońskiego rynku.
Analiza. co to oznacza dla europy
Ta premiera jest ważniejsza, niż mogłoby się wydawać. To nie tylko walka o Japonię. To poligon doświadczalny dla BYD w produkcji ultra-tanich samochodów elektrycznych na masową skalę.
Warto zwrócić uwagę na kluczową informację: prototypy tego auta były widziane z kierownicą po prawej stronie. To sugeruje, że plany firmy wykraczają poza Japonię. Naturalne rynki to Wielka Brytania, Australia czy kraje Azji Południowo-Wschodniej.
Dla nas w Polsce jest to sygnał ostrzegawczy i jednocześnie promyk nadziei. Jeśli BYD jest w stanie zaprojektować, zbudować nową platformę i sprzedawać funkcjonalnego, bezpiecznego (baterie LFP) elektryka za 50 000 złotych w Japonii, co powstrzyma ich przed wprowadzeniem do Europy modelu Seagull w cenie 70 000 – 80 000 złotych?
Japońska premiera to test. Jeśli się powiedzie, BYD udowodni, że potrafi wyprodukować samochód elektryczny tańszy niż spalinowa konkurencja. A to już rewolucja, która zmieni zasady gry nie tylko w Tokio, ale także w Warszawie, Berlinie i Paryżu.
Co sądzicie o tej strategii? Czy mikrosamochód elektryczny z zasięgiem 180 km, ale ceną 50-60 tysięcy złotych, miałby sens w polskich miastach jako drugie auto w rodzinie? Czekamy na wasze opinie w komentarzach.









Dołącz do dyskusji